Powoli przemierzała pogrążone w półmroku
korytarze. Im więcej uwagi im poświęcała, tym więcej uszczerbków potrafiła
znaleźć. Gdyby tylko ktoś wysupłał fundusze na porządny remont, dworek
odzyskałby cały swój urok. Niestety, ostatnimi czasy folwarkom nie wiodło się
dobrze. Ponadto ten, w którym teraz przebywała, przeznaczał lwią część zysków
na utrzymanie jaśnie państwa. Mimo iż czwórka z
piątki potomstwa państwa Bożejewskich już opuściła rodzinne gniazdo i żyła na
własny rachunek, ogólny stan majątkowy rodziny nie prezentował się najlepiej.
Joanna z pewnym wstydem skonstatowała, że mało wie o własnej rodzinie, ich
problemach i historii. Z nadzieją zerknęła na trzymane pod pachą tomiszcze.
Powinno ono choć trochę pomóc jej rozjaśnić mroki niewiedzy.
Dużo słyszała o sylwach. Były one zbiorem
anegdot, przepowiedni, dobrych rad i poezji – jednym słowem wszystkiego, co
członkowie rodu uznawali za godne uwiecznienia. Księga taka pisana była przez
lata przez kolejnych kronikarzy, wystawiając bardzo osobiste świadectwo
minionym wiekom. Część jej koleżanek ze szkoły dla córek dworskich wspominała o
tych skarbach, ze znudzeniem opisując, jak ich rodziny zmuszają je do zgłębiania
zawartej w nich wiedzy sprzed lat. Joanna nie rozumiała, jak kogoś mogłoby to nudzić,
uwielbiała bowiem czytać w stopniu, który niepokoił jej rodziców. Jej głowa
pełna była faktów, co prawda w dużej mierze bezużytecznych – gdyby nie
ogromna nieśmiałość pewnie nie raz wprawiałaby w zaambarasowanie znajomych
rodziców, prostując ich anegdotki.
Ostatecznie, jak tyle razy wcześniej, ciekawość
wygrała z poczuciem obowiązku. Wróciła do swojego pokoju i rozentuzjazmowana
zaczęła czytać.
Księga była naprawdę ogromna, oprawiona w skórę
i bogato zdobiona. Pierwsze stronice zapisane były ozdobnym pismem pierwszego
szlachcica w rodzie, Jakuba z Wojsławic. Jakub był kawalkatorem na dworze
Zygmunta Augusta. Podczas wojny o Inflanty ocalił
życie hetmana Mikołaja Sieniawskiego, w nagrodę
otrzymując tytuł szlachecki i skromny majątek w Bożejewie. Joanna poczuła
wzruszenie na myśl o tym, ile pokoleń i ile historii widziały te mury. Czule
pogłaskała ścianę.
„... Owego czasu pod opieką miałem konie ze stadniny
należącej do króla miłościwie nam panującego. Gdy przyszła wojna, my i konie
nasze otrzymaliśmy polecenie za wojskiem iść i podwody mieć w opiece.
Tedy zdarzyło się, że w bitwie srogiej okrutnie wierzchowiec hetmański zarzezan
został przez wroga, a my wartko winniśmy nowego dostarczyć. Najlepsza w tabunie
była srokata klaczka którą sam od źrebięcia przyuczałem, uczniom dostępu k’niej
nie dając. Zmyślna była nad podziw. Gdym podwody wysyłał na prawe skrzydło,
dojrzałem jak pies moskowicki w krzach się chowa, celując do władcy. Wtedym
zagwizdał w szczególny sposób, a klaczka, tak jak w tym wprawialiśmy się nieraz
ku własnej uciesze, odskoczyła w bok, niczym cyrkówka. Kula świsnęła tuż obok. Po
zwycięzkiej bitwie hetman zaczął rozpytywać o kawalkatora cudownej kobyłki, w
efekcie czego mianowano mnie krwi błękitnej naczyniem. Tak oto zaczyna się
historya rodu szlacheckiego z Bożejewa …”
Drzwi otworzyły się z nagłym trzaskiem, a do
pokoju wpadł umorusany chłopak z potarganą czupryną i szelmowskim spojrzeniu
szarych oczu.
– Panienka Joanna? – spytał, po czym mówił dalej,
nie czekając na odpowiedź. – Wszędzie panienki szukałem, toć muszę oprowadzić
po obejściu albo Madejowa mi uszy wykręci. A jakże ja będę wyglądać bez uszu? –
Tu zrobił żałosną minę, lecz oczy dalej śmiały mu się figlarnie. Joanna poczuła
sympatię do urwisa. Odłożyła księgę na łóżko i wygładziła suknię.
– To gdzie pójdziemy najpierw? – spytała wesoło.
Nastrój chłopca był wyraźnie zaraźliwy.
– Wszędzie! Ale najpierw na dziedziniec. – To
powiedziawszy zniknął w korytarzu, a Joanna musiała raźno przebierać nogami, aby
za nim nadążyć. Wyszli z budynku. Tego dnia pogoda wyraźnie się poprawiła,
słońce przygrzewało, a obłoki leniwie sunęły po błękitnym niebie.
– Tu na lewo jest ptactwo, kury, gęsi, kaczki i
przepiórki. Tam dalej wcześniej stała psiarnia, ale psów już nie mamy, ledwo
się trzy ostały. W sumie to dwa i pół, bo Fidelis, wierna, stara psina, ma już
wszystkie zęby spróchniałe i nic nie widzi na jedno oko. Ale wyciągnąć miskę z
jedzeniem to zaraz się przykolebie! – Tu spojrzał na Joannę szelmowsko i
przeciągle zagwizdał. Na początku nic się nie działo, ale po chwili głucho
zadudniła ziemia. Joanna odwróciła się w stronę zbliżającego się łomotu i
zamarła. W jej stronę pędziła Bestia. Prawdziwa Bestia taka, jak ta, którą straszył ojciec Gabriel przy
kazaniu. Smoliście czarna, ogromna,
rozpędzona... już miała rzucić się Joannie do gardła, gdy nagle zwinęła się w
locie i miękko przeturlała. Joanna pisnęła ze strachu, lecz potwór nie miał
zamiaru podnosić się z gleby. W zamian uniósł wszystkie cztery łapy ku górze, a
Franek ze śmiechem zaczął go czochrać po smolistym futrze. Widząc niemądrą minę
Joanny, chłopak wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem.
– Jak się panience podoba nasza Myszka? To pies
obronny – nikt nie podejdzie, gdy widać go w obejściu. Na szczęście nie wiedzą,
że serce ma ze złota. Nawet na szczury nie
poluje, gdy swawolą pod jego nosem. Mysza, siad! – Na tę komendę psisko podniosło
się wreszcie z klepiska, otrząsnęło z pyłu i usiadło.
– Co to za rasa? – zapytała Joanna słabym
głosem, z sercem wciąż jeszcze bijącym z nadmierną prędkością. – Nigdy czegoś
takiego nie widziałam.
– To mastif angielski, jedyny w okolicy. Alfred
go tu sprowadził ze dwa roki temu, ale nie chciał powiedzieć, skąd go wziął. Ja
tam zaraz wiedziałem, że będzie z niego bydlę, miał takie wielkie łapy jak
żaden inny szczeniak. – Tu pokazał dłońmi
dokładnie, jak wielkie. – Niech teraz panienka uważa i stanie mu naprzeciw. –
Joanna usłuchała, choć wciąż z lekką obawą.
– Mysza, łapa! – wykrzyknął Franek, szczęśliwy,
że może się komuś pochwalić ulubieńcem. Myszka rzucił Joannie przeciągłe
spojrzenie, po czym z elegancją uniósł prawą kończynę do góry.
– No tak, bardzo... ładnie – niepewnie pochwaliła
psa Joanna.
– Teraz musi panienka mu podziękować, bo
inaczej się obrazi i cała sztuczka na nic.
– Podziękować? Jak? – zdumiała się Joanna. –
Mam dygnąć...?
Franek przyjrzał się jej przeciągle.
– Nie miała panienka nigdy zwierzaka, prawda?
To nic, tu na pewno coś dobrego znajdziemy. Wystarczy złapać jego łapę i
potrząsnąć, a potem powiedzieć „dobry piesek”.
Joanna ujęła w dwa palce kosmatą łapę i
delikatnie uniosła do góry. W kontraście z jej delikatnymi, białymi dłońmi,
kończyna psa wyglądała na jeszcze większą i jeszcze bardziej smolistą niż w
rzeczywistości.
– Dobry piesek – powiedziała, a mastif,
uszczęśliwiony zaspokojeniem wymagań swej nowej przyjaciółki, z entuzjazmem
zaczął ośliniać jej suknię.
– Mysza, do nogi – rzucił komendę chłopiec,
widząc, że Joanna zupełnie sobie nie radzi z tym nadmiarem psiej miłości.
Resztę posiadłości obeszli już we trójkę.
3 komentarze:
Ale uroczy psiak*o* Uwielbiam takie, osobiście mam małego kundelka, ale ciotka ma przyjazne nastawione wieeeelkie bydlaki, których rasa wypadła mi z głowy, w każdym razie w szczeniackim wieku, ogony im obcinają...
Znowu pierwsza? -.- No jaaak... Nie lubię tego, bo po tekście się płynie, bohaterowie są żywi, nie ma sztuczności, problemu z wyobrażeniem sobie danej sytuacji, no ale cóż, dobrą lekturę wyparły best-sellery, których ff cieszą się większą popularnością niż taka historia jak Twoja, a szkoda.
Wiesz, dlatego odpowiadam na twoje komentarze dopiero teraz, bo kompletnie nie spodziewalam sie, ze ktokolwiek tu kiedykolwiek zajrzy :D
Wiesz, temat niemedialny, nie ma romansu, nie ma popularnych zespolow muzycznych ani paranormali, nuda :D
A ja lubię sobie w nocy szukać ciekawych zajęć - a właśnie takim było czytanie Twojego bloga^^
Nie zgadzam się, że nuda, ja się nie nudziłam!
Ale masz rację wszechobecne fangirly z pewnością, by tu, niestety, nie zajrzały, ich strata.
Prześlij komentarz