Pierwszego
dnia po przybyciu, kiedy dziewczyna rozpakowała walizki, była nieco zaskoczona
ich skromną zawartością. Pani Matylda zawsze przywiązywała uwagę do ubioru i
lubiła stroić swoje córki jak lalki – zawsze jednak stosownie do okazji.
Początkowo Joanna sądziła więc, że był to rodzaj kary – którą jednak zupełnie
się nie przejęła, gdyż kwestie wyglądu nie zajmowały wiele miejsca w jej sercu.
Po kilku dniach w Bożejewie okazało się jednak, że ktokolwiek dobierał jej
stroje, wykazał się ogromną znajomością tematu. W lekkich, prosto skrojonych
muślinowych i perkalowych sukienkach chodziło się bardzo wygodnie, a na materiach
w odcieniach brązu i zieleni nie znać było, jeśli panna zamieszkująca te szaty
właśnie otarła się o omszały pień wierzby lub
uwalała kawałkiem czekoladowego ciasta. Sposobów na ubrudzenie sukni w majątku
była niezliczona ilość i Joanna, choć nieumyślnie, była na dobrej drodze do
przetestowania ich wszystkich. Na szczęście oprócz sukni spakowano jej też
fartuszki, które codziennie przyjmowały na siebie sporą część niefortunnych
wypadków.
Wśród tych
wszystkich fatałaszków miała tylko dwa zdobne stroje. Elegancką, lecz skromną
bladoróżową jedwabną sukienkę postanowiła nosić do kościoła. Dla wieczorowej
sukni z atłasu w kolorze wina bordeaux, która przyjemnie harmonizowała z jej
kolorem włosów i cerą nie widziała jednak zastosowania. Swoim przepychem
pasowała do dworskiego balu, a nie do wiejskich potańcówek, król zaś pojawił
się w Białymstoku jak dotąd tylko raz.
Joanna
ubierała się, zastanawiając się nad wydarzeniami wczorajszego dnia. Zdawała
sobie sprawę, że wychodząc tak szybko z kościoła i nie witając się z nikim, nie
dopełniła obowiązków towarzyskich. Na myśl o trawionych ciekawością sąsiadkach,
które pewnie są już w pół drogi do gospodarstwa, dziewczynie robiło się słabo.
Widziała tylko jedną możliwość – poznać swojego wroga. Udała się więc na
poszukiwania Alfreda, który pełnił obowiązki rządcy po śmierci poprzedniego.
Większość pokoi, do których zaglądała, wyglądała na nieużywaną – meble pokryte
były pokrowcami, a podłoga warstwą kurzu. Tylko jedne, rzeźbione, ciężkie drzwi
z dębowego drewna były zamknięte na klucz. Ostatecznie za kolejną próbą trafiła
do urządzonego po męsku gabinetu, w którym Alfred z uwagą przeglądał jakieś
dokumenty. Gdy odchrząknęła, uniósł głowę, ale jego twarz nie wyrażała żadnych
emocji.
– Opowiedz mi
proszę o naszych sąsiadach – powiedziała dziewczyna, siadając po drugiej
stronie biurka. Ustawienie to w odległy sposób przypominało jej wizyty u
lekarza, który również był bardzo poważnym i odrobinę przerażającym
jegomościem. Majordomus pomilczał trochę, po czym zaczął odpowiadać.
– Po prawdzie
bezpośrednich sąsiadów mamy tylko dwóch – od północnego wschodu mieszkają
państwo Piórkowie, którzy żyją z hodowli pszczół, a od zachodu młody pan
Ostrzalski, którego ród z dziada pradziada para się hodowlą owiec. – Tu Alfred
zawahał się. – Skoro już o nim mowa... Proszę
na niego uważać. – Joanna spojrzała na majordomusa pytająco. – Proszę o wybaczenie, ale chwilowo nie mogę
powiedzieć nic więcej. – Odchrząknął, by przerwać niekomfortową ciszę, po czym
mówił dalej. – Od południa i południowego wschodu otaczają nas same lasy, tylko
na północy stoją chłopskie zagrody. Niemal wszyscy się znają, Bożejewo to
bardzo mała społeczność. Mogła jeszcze panienka słyszeć o hrabinie Tradóchowskiej,
była swego czasu w dobrych stosunkach z pani ojcem. – Spojrzał na Joannę
wyczekująco, ta jednak pokręciła głową – No cóż, przysłała liścik, by zaprosić
panienkę na popołudniową herbatę. – Znów przerwał na moment, jakby podejmował w
duchu decyzję. – Skoro panienka już tu jest... myślę, że czas zacząć wprowadzać
ją w sprawy folwarku, jeśli pewnego dnia ma panienka nim zarządzać. –
Uśmiechnął się sucho, po czym usiadł wygodniej, oparł łokcie na biurku i
złączył palce. – Kiedyś ród Bożejewskich znany był ze swej wspaniałej wełny,
było to jednak ze dwa stulecia temu. Teraz utrzymujemy się głównie z lnu,
obsianego na większości naszych pól. Na reszcie uprawiamy warzywa na własne
potrzeby, trzymamy trochę ptactwa i trzy krowy. Zawsze jednak sens istnienia
tego folwarku obracał się wokół włókien. Prababka panienki, pani Marianna,
uwielbiała tkać; w jednym z pokoi stoją jej krosna, gdyby panienka miała ochotę
spróbować swoich sił. Proponuję, by po śniadaniu przychodziła panienka do
mojego gabinetu, bym mógł ją wdrożyć w sprawy gospodarstwa, a popołudnia
spędzała z Madejową, która z pewnością znajdzie panience zajęcia.
Wzmianka o
prababce zaintrygowała Joannę. Jedną rzeczą było czytać o przodkach, ale
zupełnie inną oglądać namacalne dowody ich działalności. Alfred objaśnił jej
drogę do tkalni, dziewczyna trafiła tam więc bez żadnego problemu. W ślad za
nią bieżał kotek, próbując upolować jej pięty. Joanna nie musiała się długo
zastanawiać nad imieniem zwierzątka. Jedną z jej ulubionych baśni była ta o
kocie w butach, Le Maistre Chat Perraulta. Nazwała więc kotkę Mestra, mając
nadzieję, że będzie równie bystra co jej książkowy odpowiednik.
Na środku
pokoju stały krosna, o którym wspominał Alfred. Wzdłuż
ścian stały stoły wyłożone zielonymi liśćmi. Joanna nie widziała wcześniej
niczego podobnego, z ciekawością więc zbliżyła się do najbliższego. Zaczęła się
przyglądać kojącej oczy zieleni, gdy wtem spostrzegła, że liście się ruszają, a pod nimi pełzają setki larw. Z krzykiem
odskoczyła od stołu i pobiegła do kuchni.
– Czego się
drze? – spytała Madejowa z zainteresowaniem. Joanna miała paskudne poczucie, że
dostarcza gospodyni ubawu stulecia.
– W pokoju z
krosnami zalęgły się robaki! Tysiące robaków! – Otrząsnęła się na wspomnienie
obrzydliwego widoku. Tymczasem Madejowa ani trochę nie wyglądała na przejętą.
– No tak, żyją
sobie robaczki. Ale po co się drzeć? – spytała filozoficznie, po czym wysunęła
głowę na korytarz i zawołała – Klodziu! Niech
Klodzia tu przyjdzie, ino wartko.
Joanna
oniemiała na widok tak perfekcyjnego stoicyzmu. Po krótkiej chwili do kuchni
weszła Klotylda.
– Klodzia
pokaże naszą hodowlę jedwabników, zdaje się, że to wielkie nowum dla miastowej
panienki – powiedziała, z uciechą obserwując, jak na twarz dziedziczki wypływa
gorący rumieniec.
– Jedwabniki –
powtórzyła słabym głosem dziewczyna.
– Poważnie
myślała, że w moim domu nieproszone robactwo ma szanse przeżycia? Toć przecież
i pościel co drugi tydzień wietrzymy, by się mole nie polęgły. Ni ma toto wiary
w Madejową, oj ni ma. – Kucharka z niesmakiem pokręciła głową.
Klotylda
wprowadziła Joannę z powrotem do pokoju z krosnami, po drodze objaśniając.
– Normalnie
jedwabniki wylęgają się w czerwcu, ale w tym roku zima była ciężka i wylęgły
się w lipcu. Karmić można je jeno liśćmi białej morwy, nic innego im nie
smakuje. Kole czterdziestu dni pasą się zwykle, przy czym cztery razy zrzucają
skórę, by w końcu zacząć snuć kokon. Te tutaj na dniach będą się osnuwać, więc
naznosiliśmy im badylków wszelakich, by miały się gdzie zaczepić. Nić jedwabna
jest nad podziw silna, a przy tym urody jest wielkiej. Pani prababcia zwykła
tkać z jedwabnej nici przecudne materiały, takoż i z wełny. Umiała w nie
wplatać fantastyczne wzory. Trzymamy te tkaniny w kufrach, przekładane lawendą, by nie
zetlały od słońca i by żadne mole nie miały tam dostępu. Mogę je później
panience pokazać, jeśli panienka zechce. Za cztery dni będziemy zbierać kokony
i snuć z nich przędzę.
Joanna
słuchała Klotyldy, równocześnie walcząc o utrzymanie śniadania w żołądku. Jedną
rzeczą było czytanie o jedwabiu i noszenie pięknych sukien, zaś zupełnie inną
przyglądanie się tysiącom tłustych liszek drgających niemrawo pośród morwowych
liści. Otrząsnęła się po raz kolejny, podziękowała Klotyldzie i wyszła, nie
mogąc się jednak pozbyć okropnego wrażenia, że którejś z gąsienic udało się
wpełznąć za jej kołnierz. Szybko jednak Klotylda ponownie ją odnalazła.
– Panienko,
przyszła pani Piórkowa. Czeka w bawialni – powiedziała służąca i
natychmiast znikła, by zaserwować gościowi drobne przekąski. Joanna podążyła za
nią. Czuła ból zaciśniętych szczęk, gdyż do obrzydzenia spowodowanego bliskim
kontaktem z liszkami dołączył jeszcze lęk przed rozmową z nieznajomą. Gdybyż
tylko Madejowa zechciała się pojawić w pokoju i wziąć na siebie ciężar
konwersacji. Niestety, kucharka wciąż była tylko służącą, nie mogła więc brać
udziału w rozmowach państwa.
Pani Piórkowa
okazała się być kobietą w jesieni życia. Gołębi kolor jej sukni podkreślał
siwiznę włosów, kapelusz zaś dla kontrastu udekorowany został świeżymi peoniami
o barwie soczystych wiśni. Jej twarz przeorana była zmarszczkami, nie uniknęła
też zbrązowienia cery – widać sporo czasu spędzała w obejściu. Na widok Joanny
podniosła się z fotela.
– Witaj,
drogie dziecko – powiedziała nosowym głosem, po czym przyjrzała się dziewczynie,
unosząc binokle do oczu. – Wybacz, mój wzrok
już nie jest taki jak kiedyś.
Joanna sztywno
skinęła głową, próbując rozpaczliwie znaleźć jakieś słowa, by podtrzymać tę,
jak z góry zakładała, jałową dyskusję.
– Miło mi
panią poznać, wiele o pani słyszałam – wydukała, starając się ukryć niechęć.
Pani Piórkowa spojrzała na nią z politowaniem.
– Moja droga,
w wiele rzeczy uwierzę, ale nie w to, że jestem pierwszym tematem plotek w
Bożejewie. W zasadzie przyjechałam tylko po to, by spytać, czy masz tu
wszystko, czego potrzebujesz. W niedzielę wybiegłaś z kościoła, jakby dokuczył
ci nagły atak niestrawności, przywiozłam więc ci trochę węgla w podarunku,
laudanum i świeże pijawki z naszego stawu, choć trudno mi uwierzyć, że Madejowa
nie zadbała o wyposażenie apteczki. – Choć
pytanie nie zostało formalnie postawione, a pani Piórkowa rzuciła swoje uwagi
wręcz ze znudzeniem, Joanna czuła, że pod tą skorupą pozorów ciekawość aż kipi.
Co jednak mogła powiedzieć? Że na widok brzydkiego mężczyzny dusza ucieka jej w
pięty?
– Dziękuję,
rzeczywiście zmiana wody wzburzyła mój
żołądek. Obawiam się, że zużyłam domowe zapasy, choć nie były liche. Przychodzi
pani z pomocą w jak najlepszym czasie, za co wdzięczna jestem niewypowiedzianie
– odpowiedziała, chwytając się podsuniętej wymówki i mając nadzieję, że jej
twarz w istocie wyraża wdzięczność. W oczach pani Piórkowej mignęło
rozczarowanie.
– Dziś też nie
wyglądasz zbyt dobrze, drogie dziecko. Cała jesteś blada i drżąca, źrenice masz
rozszerzone, bacz, by zdusić chorobę w zarodku. Oprócz węgla przyniosłam też
kory brzozowej, zrób sobie napar i nie wychodź już dziś z domu. Na mnie już
czas, jestem pewna, że pakunki są już gotowe.
Pani Piórkowa
pożegnała się szybko i wyszła. Joanna obserwowała przez okno bawialni, jak jej obładowany pakułami powóz znika za
zakrętem. Odetchnęła głęboko, zastanawiając się ileż jeszcze niespodzianek
przyniesie jej to całe wiejskie życie.
2 komentarze:
Uwielbiam Twoje opowiadanie! Jest genialne, cudowne opisy i niebanalne charakterystyki bohaterów. Uwielbiam historie w takim klimacie Zostaję stałą czytelniczką!:)
Pozdrawiam, życzę weny i zapraszam do mnie ( opowiadanie w bardzo podobnym stylu):
http://ironie-du-sort.blogspot.com/
Mam nadzieję,że zajrzysz i wyrazisz swoją opinie, bo jestem bardzo ciekawa :)
"po czym przyjrzała się dziewczynie unosząc binokle do oczu."
Ta cała Piórkowa działała mi na nerwy, ale dobrze, że się pojawiła, Joaśka mogła wykorzystać swoją znajomość etykiety, to były tak sztuczne :o W sensie nie dialog jako dialog, ale ich rozmowa, rzecz jasna. Hm, a który to król rządzi? Bo nawet jeśli gdzieś mignęło wiekiem i miej więcej datą, to pewnie i tak przeoczyłam przez późną porę :/
W każdym razie urzekłaś mnie historią, co we wcześniejszym poście zapowiadałam, że może się stać (o ile dobrze pamiętam xD), w każdym razie uwielbiam takie tematy, a Ty wspaniale sobie w nich poczynasz.
Prześlij komentarz