Odcinek 6

niedziela, 26 maja 2013



Pierwszego dnia po przybyciu, kiedy dziewczyna rozpakowała walizki, była nieco zaskoczona ich skromną zawartością. Pani Matylda zawsze przywiązywała uwagę do ubioru i lubiła stroić swoje córki jak lalki – zawsze jednak stosownie do okazji. Początkowo Joanna sądziła więc, że był to rodzaj kary – którą jednak zupełnie się nie przejęła, gdyż kwestie wyglądu nie zajmowały wiele miejsca w jej sercu. Po kilku dniach w Bożejewie okazało się jednak, że ktokolwiek dobierał jej stroje, wykazał się ogromną znajomością tematu. W lekkich, prosto skrojonych muślinowych i perkalowych sukienkach chodziło się bardzo wygodnie, a na materiach w odcieniach brązu i zieleni nie znać było, jeśli panna zamieszkująca te szaty właśnie otarła się o omszały pień wierzby lub uwalała kawałkiem czekoladowego ciasta. Sposobów na ubrudzenie sukni w majątku była niezliczona ilość i Joanna, choć nieumyślnie, była na dobrej drodze do przetestowania ich wszystkich. Na szczęście oprócz sukni spakowano jej też fartuszki, które codziennie przyjmowały na siebie sporą część niefortunnych wypadków.
Wśród tych wszystkich fatałaszków miała tylko dwa zdobne stroje. Elegancką, lecz skromną bladoróżową jedwabną sukienkę postanowiła nosić do kościoła. Dla wieczorowej sukni z atłasu w kolorze wina bordeaux, która przyjemnie harmonizowała z jej kolorem włosów i cerą nie widziała jednak zastosowania. Swoim przepychem pasowała do dworskiego balu, a nie do wiejskich potańcówek, król zaś pojawił się w Białymstoku jak dotąd tylko raz.
Joanna ubierała się, zastanawiając się nad wydarzeniami wczorajszego dnia. Zdawała sobie sprawę, że wychodząc tak szybko z kościoła i nie witając się z nikim, nie dopełniła obowiązków towarzyskich. Na myśl o trawionych ciekawością sąsiadkach, które pewnie są już w pół drogi do gospodarstwa, dziewczynie robiło się słabo. Widziała tylko jedną możliwość – poznać swojego wroga. Udała się więc na poszukiwania Alfreda, który pełnił obowiązki rządcy po śmierci poprzedniego. Większość pokoi, do których zaglądała, wyglądała na nieużywaną – meble pokryte były pokrowcami, a podłoga warstwą kurzu. Tylko jedne, rzeźbione, ciężkie drzwi z dębowego drewna były zamknięte na klucz. Ostatecznie za kolejną próbą trafiła do urządzonego po męsku gabinetu, w którym Alfred z uwagą przeglądał jakieś dokumenty. Gdy odchrząknęła, uniósł głowę, ale jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
– Opowiedz mi proszę o naszych sąsiadach – powiedziała dziewczyna, siadając po drugiej stronie biurka. Ustawienie to w odległy sposób przypominało jej wizyty u lekarza, który również był bardzo poważnym i odrobinę przerażającym jegomościem. Majordomus pomilczał trochę, po czym zaczął odpowiadać.
– Po prawdzie bezpośrednich sąsiadów mamy tylko dwóch – od północnego wschodu mieszkają państwo Piórkowie, którzy żyją z hodowli pszczół, a od zachodu młody pan Ostrzalski, którego ród z dziada pradziada para się hodowlą owiec. – Tu Alfred zawahał się. – Skoro już o nim mowa... Proszę na niego uważać. – Joanna spojrzała na majordomusa pytająco. – Proszę o wybaczenie, ale chwilowo nie mogę powiedzieć nic więcej. – Odchrząknął, by przerwać niekomfortową ciszę, po czym mówił dalej. – Od południa i południowego wschodu otaczają nas same lasy, tylko na północy stoją chłopskie zagrody. Niemal wszyscy się znają, Bożejewo to bardzo mała społeczność. Mogła jeszcze panienka słyszeć o hrabinie Tradóchowskiej, była swego czasu w dobrych stosunkach z pani ojcem. – Spojrzał na Joannę wyczekująco, ta jednak pokręciła głową – No cóż, przysłała liścik, by zaprosić panienkę na popołudniową herbatę. – Znów przerwał na moment, jakby podejmował w duchu decyzję. – Skoro panienka już tu jest... myślę, że czas zacząć wprowadzać ją w sprawy folwarku, jeśli pewnego dnia ma panienka nim zarządzać. – Uśmiechnął się sucho, po czym usiadł wygodniej, oparł łokcie na biurku i złączył palce. – Kiedyś ród Bożejewskich znany był ze swej wspaniałej wełny, było to jednak ze dwa stulecia temu. Teraz utrzymujemy się głównie z lnu, obsianego na większości naszych pól. Na reszcie uprawiamy warzywa na własne potrzeby, trzymamy trochę ptactwa i trzy krowy. Zawsze jednak sens istnienia tego folwarku obracał się wokół włókien. Prababka panienki, pani Marianna, uwielbiała tkać; w jednym z pokoi stoją jej krosna, gdyby panienka miała ochotę spróbować swoich sił. Proponuję, by po śniadaniu przychodziła panienka do mojego gabinetu, bym mógł ją wdrożyć w sprawy gospodarstwa, a popołudnia spędzała z Madejową, która z pewnością znajdzie panience zajęcia.
Wzmianka o prababce zaintrygowała Joannę. Jedną rzeczą było czytać o przodkach, ale zupełnie inną oglądać namacalne dowody ich działalności. Alfred objaśnił jej drogę do tkalni, dziewczyna trafiła tam więc bez żadnego problemu. W ślad za nią bieżał kotek, próbując upolować jej pięty. Joanna nie musiała się długo zastanawiać nad imieniem zwierzątka. Jedną z jej ulubionych baśni była ta o kocie w butach, Le Maistre Chat Perraulta. Nazwała więc kotkę Mestra, mając nadzieję, że będzie równie bystra co jej książkowy odpowiednik.
Na środku pokoju stały krosna, o którym wspominał Alfred. Wzdłuż ścian stały stoły wyłożone zielonymi liśćmi. Joanna nie widziała wcześniej niczego podobnego, z ciekawością więc zbliżyła się do najbliższego. Zaczęła się przyglądać kojącej oczy zieleni, gdy wtem spostrzegła, że liście się ruszają, a pod nimi pełzają setki larw. Z krzykiem odskoczyła od stołu i pobiegła do kuchni.
– Czego się drze? – spytała Madejowa z zainteresowaniem. Joanna miała paskudne poczucie, że dostarcza gospodyni ubawu stulecia.
– W pokoju z krosnami zalęgły się robaki! Tysiące robaków! – Otrząsnęła się na wspomnienie obrzydliwego widoku. Tymczasem Madejowa ani trochę nie wyglądała na przejętą.
– No tak, żyją sobie robaczki. Ale po co się drzeć? – spytała filozoficznie, po czym wysunęła głowę na korytarz i zawołała – Klodziu! Niech Klodzia tu przyjdzie, ino wartko.
Joanna oniemiała na widok tak perfekcyjnego stoicyzmu. Po krótkiej chwili do kuchni weszła Klotylda.
– Klodzia pokaże naszą hodowlę jedwabników, zdaje się, że to wielkie nowum dla miastowej panienki – powiedziała, z uciechą obserwując, jak na twarz dziedziczki wypływa gorący rumieniec.
– Jedwabniki – powtórzyła słabym głosem dziewczyna.
– Poważnie myślała, że w moim domu nieproszone robactwo ma szanse przeżycia? Toć przecież i pościel co drugi tydzień wietrzymy, by się mole nie polęgły. Ni ma toto wiary w Madejową, oj ni ma. ­– Kucharka z niesmakiem pokręciła głową.
Klotylda wprowadziła Joannę z powrotem do pokoju z krosnami, po drodze objaśniając.
– Normalnie jedwabniki wylęgają się w czerwcu, ale w tym roku zima była ciężka i wylęgły się w lipcu. Karmić można je jeno liśćmi białej morwy, nic innego im nie smakuje. Kole czterdziestu dni pasą się zwykle, przy czym cztery razy zrzucają skórę, by w końcu zacząć snuć kokon. Te tutaj na dniach będą się osnuwać, więc naznosiliśmy im badylków wszelakich, by miały się gdzie zaczepić. Nić jedwabna jest nad podziw silna, a przy tym urody jest wielkiej. Pani prababcia zwykła tkać z jedwabnej nici przecudne materiały, takoż i z wełny. Umiała w nie wplatać fantastyczne wzory. Trzymamy te tkaniny w kufrach, przekładane lawendą, by nie zetlały od słońca i by żadne mole nie miały tam dostępu. Mogę je później panience pokazać, jeśli panienka zechce. Za cztery dni będziemy zbierać kokony i snuć z nich przędzę.
Joanna słuchała Klotyldy, równocześnie walcząc o utrzymanie śniadania w żołądku. Jedną rzeczą było czytanie o jedwabiu i noszenie pięknych sukien, zaś zupełnie inną przyglądanie się tysiącom tłustych liszek drgających niemrawo pośród morwowych liści. Otrząsnęła się po raz kolejny, podziękowała Klotyldzie i wyszła, nie mogąc się jednak pozbyć okropnego wrażenia, że którejś z gąsienic udało się wpełznąć za jej kołnierz. Szybko jednak Klotylda ponownie ją odnalazła.
– Panienko, przyszła pani Piórkowa. Czeka w bawialni – powiedziała służąca i natychmiast znikła, by zaserwować gościowi drobne przekąski. Joanna podążyła za nią. Czuła ból zaciśniętych szczęk, gdyż do obrzydzenia spowodowanego bliskim kontaktem z liszkami dołączył jeszcze lęk przed rozmową z nieznajomą. Gdybyż tylko Madejowa zechciała się pojawić w pokoju i wziąć na siebie ciężar konwersacji. Niestety, kucharka wciąż była tylko służącą, nie mogła więc brać udziału w rozmowach państwa.
Pani Piórkowa okazała się być kobietą w jesieni życia. Gołębi kolor jej sukni podkreślał siwiznę włosów, kapelusz zaś dla kontrastu udekorowany został świeżymi peoniami o barwie soczystych wiśni. Jej twarz przeorana była zmarszczkami, nie uniknęła też zbrązowienia cery – widać sporo czasu spędzała w obejściu. Na widok Joanny podniosła się z fotela.
– Witaj, drogie dziecko – powiedziała nosowym głosem, po czym przyjrzała się dziewczynie, unosząc binokle do oczu. – Wybacz, mój wzrok już nie jest taki jak kiedyś.
Joanna sztywno skinęła głową, próbując rozpaczliwie znaleźć jakieś słowa, by podtrzymać tę, jak z góry zakładała, jałową dyskusję.
– Miło mi panią poznać, wiele o pani słyszałam – wydukała, starając się ukryć niechęć. Pani Piórkowa spojrzała na nią z politowaniem.
– Moja droga, w wiele rzeczy uwierzę, ale nie w to, że jestem pierwszym tematem plotek w Bożejewie. W zasadzie przyjechałam tylko po to, by spytać, czy masz tu wszystko, czego potrzebujesz. W niedzielę wybiegłaś z kościoła, jakby dokuczył ci nagły atak niestrawności, przywiozłam więc ci trochę węgla w podarunku, laudanum i świeże pijawki z naszego stawu, choć trudno mi uwierzyć, że Madejowa nie zadbała  o wyposażenie apteczki. – Choć pytanie nie zostało formalnie postawione, a pani Piórkowa rzuciła swoje uwagi wręcz ze znudzeniem, Joanna czuła, że pod tą skorupą pozorów ciekawość aż kipi. Co jednak mogła powiedzieć? Że na widok brzydkiego mężczyzny dusza ucieka jej w pięty?
– Dziękuję, rzeczywiście zmiana wody wzburzyła mój żołądek. Obawiam się, że zużyłam domowe zapasy, choć nie były liche. Przychodzi pani z pomocą w jak najlepszym czasie, za co wdzięczna jestem niewypowiedzianie – odpowiedziała, chwytając się podsuniętej wymówki i mając nadzieję, że jej twarz w istocie wyraża wdzięczność. W oczach pani Piórkowej mignęło rozczarowanie.
– Dziś też nie wyglądasz zbyt dobrze, drogie dziecko. Cała jesteś blada i drżąca, źrenice masz rozszerzone, bacz, by zdusić chorobę w zarodku. Oprócz węgla przyniosłam też kory brzozowej, zrób sobie napar i nie wychodź już dziś z domu. Na mnie już czas, jestem pewna, że pakunki są już gotowe.
Pani Piórkowa pożegnała się szybko i wyszła. Joanna obserwowała przez okno bawialni, jak jej obładowany pakułami powóz znika za zakrętem. Odetchnęła głęboko, zastanawiając się ileż jeszcze niespodzianek przyniesie jej to całe wiejskie życie.

2 komentarze:

Mouseline pisze...

Uwielbiam Twoje opowiadanie! Jest genialne, cudowne opisy i niebanalne charakterystyki bohaterów. Uwielbiam historie w takim klimacie Zostaję stałą czytelniczką!:)
Pozdrawiam, życzę weny i zapraszam do mnie ( opowiadanie w bardzo podobnym stylu):
http://ironie-du-sort.blogspot.com/
Mam nadzieję,że zajrzysz i wyrazisz swoją opinie, bo jestem bardzo ciekawa :)

Matylda pisze...

"po czym przyjrzała się dziewczynie unosząc binokle do oczu."
Ta cała Piórkowa działała mi na nerwy, ale dobrze, że się pojawiła, Joaśka mogła wykorzystać swoją znajomość etykiety, to były tak sztuczne :o W sensie nie dialog jako dialog, ale ich rozmowa, rzecz jasna. Hm, a który to król rządzi? Bo nawet jeśli gdzieś mignęło wiekiem i miej więcej datą, to pewnie i tak przeoczyłam przez późną porę :/
W każdym razie urzekłaś mnie historią, co we wcześniejszym poście zapowiadałam, że może się stać (o ile dobrze pamiętam xD), w każdym razie uwielbiam takie tematy, a Ty wspaniale sobie w nich poczynasz.

Prześlij komentarz